poniedziałek, 23 stycznia 2012

VooVoo i Ladies String Quartet

Nie wiem o co chodzi, ale ku zdziwieniu moich znajomych co jakiś czas udaje mi się wygrać coś ciekawego. Nie upatruję w tym jakiegoś wybitnego farta, jednak statystycznie chyba coś w tym jest niepospolitego. Chciałabym od razu wyjaśnić, że nie jestem łowcą wszelkich okazji. Po prostu trzymam rękę na pulsie jeśli chodzi o lokalne wydarzenia, lubię wiedzieć co ciekawego się dzieje, słucham lokalnego radia, a gdy nadarza się okazja wybrania się dzięki któremuś z tych mediów na interesujące mnie wydarzenie, na które niestety zabrakło mi funduszy - chętnie biorę udział w prostych konkursach,bo warto próbować. Tylko tyle i aż tyle jak widać. Zaraz mi się przypomina dowcip: Panie Boże chciałbym wygrać w lotto, ale ciągle nie udaje mi się, na to Pan Bóg - to wyślij los. Właśnie trochę tak jest ze mną.

W sobotę, na fb stronie Ethno Jazz Festival - wygrałam bilety na VooVoo, które bardzo lubię. Od razu pożałowałam, że nie mam obok Iv. Lata temu słuchałyśmy tej muzyki, właściwie dzięki niej znam VooVoo. Piękne czasy!
Do dziś mam w głowie w trudnych chwilach hymn optymistyczny. "Myślę sobie, że  ta zima kiedyś musi minąć ..."
Nie było jej, więc pewnie czeka na relację! Oto i ona.
Koncert odbywał się w Synagodze pod Białym Bocianem - więc to podwójna przyjemność. Nie byłam tam jeszcze, pomimo kilku podejść, a słyszałam wiele dobrego i była to prawda. Miejsce piękne. Cała ulica Włodkowica ożyła ostatnio. Namnożyło się restauracji, pubów, jest piękny hotel, biurowiec. Dawno się tamtędy nie przechadzałam. Owszem byłam latem, ale jedynie w Casablance od strony rzeki, a tu tyle zmian. Dziś w mżawce kostka połyskiwała, neony się skrzyły, było magicznie.
Ale do rzeczy, bo znowu odbiegam. Muzycy weszli na scenę punktualnie, co rzadko się zdarza. Weszli i zostali na niej przez kolejne 2 godziny. Popijając czerwone wino, żartując, uśmiechając się do siebie i świetnie bawiąc dali popis niezwykłego kunsztu muzycznego, dystansu do siebie i poczucia humoru. Od pierwszych chwil publiczność reagowała genialnie, co skwapliwie wykorzystywał Mateusz Pospieszalski prowokując do wspólnego śpiewania. Artyści pokazali, jak doskonali muzycy świetnie czują to co robią, jak się szanują i rewelacyjnie bawią pracując ze sobą. Zazdroszczę takiego porozumienia, zawsze gdy dane mi jest je obserwować. Dla mnie miarą dobrego koncertu są dwie rzeczy, to czy "gębula" sama mi się śmieje w trakcie, a nóżka podryguje wyrywając się do tańca i to jak długo potem wydarzenie zostaje we mnie. Tutaj śmiałam się szczerze z żartów (W.Waglewski non stop przedstawiał zespół - ze szczególną atencją wskazując na piękny kwartet smyczkowy), jak i sytuacji generowanych przez wesołych panów na scenie oraz uśmiechałam do muzyki i wspomnień. Nóżka tupała, a jakże, przy takiej ilości umiejętnie mieszanych genialnych dźwięków  - nie da rady inaczej. Melodie nucę do teraz, bo wykopałam je gdzieś z głębokiej szuflady pamięci, są we mnie więc jak wylazły to jeszcze długo nie dadzą się spowrotem zamknąć.
Było pysznie! Tak, pysznie - właśnie takie słowo przyszło mi do głowy po wyjściu z Synagogi, bo była to prawdziwa uczta muzyczna. Brawo! Dawno nie widziałam takich owacji na stojąco.
I udało się zrobić kilka fotek.






M.


PS: A wczoraj ... też byłam na koncercie. Trochę metal trochę rock, trochę grunge. Zespół MŁYN i goście. Tam najważniejsza była pasja, bo muzycy na co dzień robią zupełnie co innego. Ale o tym przy okazji, może kiedyś wyskrobię jakiś post o ludziach, którzy mają odwagę realizować swoje marzenia.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Byle tak dalej !! :)) trzeba zbierać wrażenia. Kiwikiwikiwi